Poniższy tekst jest rozwinięciem komentarzy ze slajdu 98, slajdu 103 i slajdu 112 umieszczonego w raporcie Bezpieczna elektryczność.
Od przeszło 20 lat zawodowo związany jestem z szeroko pojętym rynkiem elektrotechnicznym. Dużo jeżdżę po Polsce i mam spory kontakt z każdą grupą interesariuszy (Konsument, Instalator, Producent) uwzględnioną w raporcie Bezpieczna elektryczność. W mojej opinii raport dobrze prezentuje zagadnienia, o których od wielu lat mówi się w branżowych kuluarach.
Osoby, które starają się być na bieżąco z przepisami prawa oraz rozwijającą się technologią i tak jak ja biorą aktywny udział w internetowych społecznościach elektrotechnicznych lub tych związanych z budową, remontem domów i mieszkań, zauważają niepokojący trend związany z elektrotechniką.
W Polsce prawie każdy „zna się” na prądzie i wraz ze „szwagrem” lub sąsiadem wykonają każdą pracę z nim związaną, a przy tym ile zaoszczędzą na elektryku... Sami położą instalacje, wymienią rozdzielnicę, zrobią instalacje odgromową, czy uziemienie.
W zależności od tego, czy rozmawiamy o jednofazowej, czy trójfazowej instalacji mamy do czynienia z trzema lub pięcioma przewodami. Sterowanie, żaden problem robimy przerwę w przewodzie i prąd przestaje płynąć. Do tego dołożyć „eskę” i „bezpieczeństwo” zapewnione. Przecież to proste!
Czy, aby na pewno? W takim razie, do czego potrzebny jest takim osobom elektryk?
Jak to do czego? Do podbicia pieczątki na karcie gwarancyjnej płyty indukcyjnej, na papierach składanych do „energetyki”, a raz na jakiś czas do podbicia, że w domu był robiony okresowy przegląd instalacji elektrycznej (celowo pominąłem mieszkania, bo w nich najczęściej za przeglądy odpowiada zarządca budynku).
W wielu aspektach naszego życia z zazdrością patrzymy w kierunku zachodnim, za wzór stawiając gospodarkę Niemiec, Francji, Anglii lub patrząc dalej USA, ale mentalne przynajmniej w zakresie elektrotechniki spora część naszego społeczeństwa pozostała na przełomie 80 i 90 lat ubiegłego wieku, w czasie „otwarcia granic” i początku przemian gospodarczych.
Od tamtej pory minęło ponad 30 lat więc dziwi mnie, że młodzi ludzie urodzeni w końcówce lat 90, którzy na każdym kroku pokazują jak bardzo w obliczu globalizacji i rozwoju techniki są inni od swoich rodziców, w pewnych aspektach życia niezmiennie powielają wzór myślenia wywodzący się z czasów PRL.
Aby lepiej zrozumieć sytuację z w jakiej obecnie znajduje się polska elektryka, musimy przypomnieć pewne ważne aspekty, z których konsekwencjami mierzymy się obecnie. Cofnijmy się do tamtych czasów.
W połowie lat 90 praktycznie w całej Polsce zaczął obowiązywać TN-S, czyli „nowy” trzy, lub pięcio-przewodowy układ połączeń sieci co wiązało się z koniecznością stosowania dodatkowego zabezpieczenia, jakim był wyłącznik różnicowoprądowy potocznie zwany różnicówką.
Od powojennych czasów była to chyba największa zmiana dotycząca instalacji elektrycznych w budownictwie mieszkaniowym. Ale na tym nie koniec. Wraz z wyłącznikami różnicowoprądowymi zmienił się standard wykonywania rozdzielnic elektrycznych. Stosowane od lat „korki” zostały zastąpione przez modułowe wyłączniki nadprądowe.
Bezpiecznik topikowy potocznie korek | Modułowy wyłącznik nadprądowy potocznie eska |
Od tej chwili zwiększył się poziom bezpieczeństwa, bo w nowych rozdzielnicach skończyło się nagminne „watowanie” jednorazowych wkładek topikowych.
Jednocześnie był to okres, gdy w Polsce zawód elektryka przestał być odgórnie regulowany, co w uproszczeniu oznaczało, że podstawowy dokument, który pozwalał na wykonywanie pracy elektryka, jakim jest świadectwo kwalifikacji (potocznie, lecz błędnie nazywanym uprawnieniem SEP) mógł uzyskać każdy, kto przed odpowiednią komisją zdał ustny egzamin.
Egzamin na elektryka, uprawnienia elektryka — jak to wyglądało?
Uzyskane wówczas uprawnienia poza nielicznymi wyjątkami pozwalały przez okres pięciu lat pracować w zawodzie, po czym należało przystąpić do kolejnego egzaminu kwalifikacyjnego.
Idea słuszna. W teorii obowiązkowe egzaminy miały eliminować z rynku osoby, które nie aktualizowały swojej wiedzy, przez co mogły przyczynić się do stworzenia różnych niebezpiecznych sytuacji, ale w życiu teoria najczęściej mija się z praktyką.
W praktyce wraz z upływem lat powiększała się ilość komisji egzaminacyjnych, choć może trafniejsze będzie określenie, że w trwającym wówczas trendzie prywatyzacji coraz więcej komisji przechodziło do sektora prywatnego, w którym ich członkowie poza przeprowadzaniem egzaminów kwalifikacyjnych zajmowali się organizowaniem szkoleń i kursów przygotowujących do egzaminu kwalifikacyjnego.
Warto wspomnieć, że coraz częstszą praktyką były odpłatne szkolenia przygotowujące do egzaminu elektryka prowadzone przez członków komisji egzaminacyjnej, którzy po chwili egzaminowali uczestników kursu.
Nie powiem nic odkrywczego, jeśli stwierdzę, że zadaniem każdej firmy jest generowanie zysku, ale zadaniem komisji kwalifikacyjnej powinno być dbanie o to, aby uprawnienia otrzymywali ludzie o odpowiednich kwalifikacjach.
Oczywiste jest, że zadania każdej komisji egzaminacyjnej pozostają w sprzeczności z interesem osób, które do egzaminu przystępują, ponieważ osobom tym zależało i nadal zależy na tym, aby za pierwszym podejściem zdać egzamin.
Długo by pisać, ale moim zdaniem przez 30 lat takie „wolnorynkowe” działania w wielu przypadkach doprowadziły do problematycznych sytuacji, o których w branży dużo się mówi, „wszyscy” o tym wiedzą, ale milczą (przez lata firmy chciały zarobić na szkoleniu i egzaminie, więc niektóre komisje zaczęły konkurować, chwaląc się wysoką zdawalnością, stopniowo obniżając poziom egzaminu). Raport Bezpieczna elektryczność może stanie się początkiem dyskusji, które mogą doprowadzić do pozytywnych zmian w tym zakresie.
Czy to oznacza, że wszystkie komisje egzaminacyjne mają tak niskie wymagania? Nie. W Polsce są rzetelne komisje, które dbają o wysoki poziom wiedzy osób, którym wydają uprawnienia, ale obecnie zarówno w Internecie, jak i tradycyjnie znaleźć można wiele ogłoszeń, w których prowadzący szkolenia lub kursy przygotowujące do zdania egzaminu gwarantują 100% zdawalność, a niektórzy reklamują się nawet tym, że zapłatę za kurs biorą tylko w przypadku zdanego egzaminu.
Nie będzie zatem żadnym zaskoczeniem, że takie praktyki trwające od wielu lat doprowadziły do sytuacji, kiedy świadectwo kwalifikacyjne stało się ogólnie dostępnym "papierkiem" niegwarantującym rzetelnego poziomu fachowej wiedzy technicznej.
Zwracam na to uwagę, ponieważ jeszcze w latach 70 elektrykiem (poza nielicznymi wyjątkami) mogła zostać tylko osoba, posiadająca wykształcenie branżowe, czyli ukończyła szkołę zawodową lub technikum, albo uczelnię wyższą związaną z elektrotechniką.
Jak wyglądał egzamin na elektryka?
Egzamin zdawało się przed komisją kwalifikacyjną, w której zasiadali eksperci pracujący na państwowych posadach, w związku z tym ich wypłata w żaden sposób nie była uzależniona od ilości zdanych egzaminów, co dawało realną szansę na wysokie wymagania i rzetelne sprawdzanie wiedzy.
Nie pamiętam tamtych czasów, ale z relacji elektryków „starej szkoły” wynika, że wówczas normalnym był dość duży odsetek osób, które nie zdawały egzaminu i musiały uzupełnić wiedzę, a następnie kolejny raz podejść do sprawdzenia swoich kwalifikacji.
Było, minęło, ale miejmy nadzieję, że znowu nadejdą czasy, gdy branżowy egzamin kwalifikacyjny zdany przed dowolną komisją będzie gwarantował wysoki poziom wiedzy technicznej. Skoro omówiliśmy już zagadnienia związane z uzyskaniem podstawowych uprawnień elektrycznych, to wróćmy do lat 90 i „nowego” standardu TN-S.
Wśród elektryków była to swoistego rodzaju rewolucja a dla konsumentów, którzy budowali domy większy wydatek, bo poza droższymi kablami i przewodami musieli wydać pieniądze na „różnicówkę” (poniżej przykład nowoczesnego wyłącznika różnicowoprądowego).
W tamtym okresie powszechne było przekonanie wielu elektryków „starej daty”, że te nowe standardy to może i są trochę lepsze, ale sporo droższe – „to zrób Pan po staremu, a odbiór się załatwi”. Rzeczywiście w tamtym okresie przez jakiś czas funkcjonowały równolegle dwa standardy TN-C i TN-S i wykonawca mógł wybrać, według którego chce wykonać instalacje (był to tzw. okres przejściowy).
A co z instalacjami wykonanymi w „starym” standardzie TN-C? Wiadome było, że stare instalacje będą przebudowywane, więc jako przejściowy dopuszczony został układ połączeń TN-C-S (do dziś spotykany w starszych budynkach, a nawet wbrew obowiązującym przepisom przez niektórych pseudo elektryków stosowany jest obecnie w przebudowywanych starych instalacjach i znając polskie realia takie działania, mogą być jeszcze spotykane przez kilkadziesiąt lat).
Warto powtórzyć, że instalacja elektryczna wykonana w „nowym” standardzie TN-S w zakupie materiałów była droższa i nietrudno się domyślić, który układ w okresie przejściowym był częściej wybierany przez inwestorów. Wraz z upływem lat zakazano wykonywania instalacji w układzie TN-C, a wszyscy elektrycy (przynajmniej w teorii) musieli dostosować się do nowych wymagań.
Dostosowali się, ale czy wszyscy byli przekonani do nowego standardu? Czy rozumieli, dlaczego TN-S jest lepszy? Czy potrafili wytłumaczyć inwestorowi, co daje nowy standard i jak działa wymagany w instalacji wyłącznik różnicowoprądowy?
Część zapewne tak, ale spora część tych, co byli tuż przed emeryturą (ich jeszcze mogę zrozumieć) i ci, co zdobyli uprawnienia, ale nie mieli branżowego wykształcenia (nie chcieli, ale życie zmusiło ich do wykonywania zawodu elektryka), nie zadawała sobie trudu ciągłego dokształcania i zrozumienia, jak dane zabezpieczenie działa, jak prawidłowo je dobierać i instalować, oraz jakie korzyści daje inwestorowi (przed czym go chroni).
Wystarczało im, że montowali różnicówkę, tak jak kiedyś ktoś im pokazał. Ma być, to jest i nikt się nie czepiał.
Tu dochodzimy do bardzo ważnego a moim zdaniem kluczowego aspektu dotyczącego firm prywatnych i szkolnictwa zawodowego, bo wzajemne oddziaływanie tych dwóch grup pozwoli zrozumieć obecną sytuację i niski poziom wiedzy wielu elektryków.
Na przełomie lat 80/90 w okresie przemian gospodarczych społeczeństwo z podziwem patrzyło na tzw. prywaciarzy, którzy wyrastali jak „grzyby po deszczu” i często bez należytego branżowego przygotowania brali się za rozkręcanie swoich biznesów (dotyczyło to wszystkich branży). Byli to ludzie odważni, którzy korzystali z okazji i szybko umieli dostosować się do dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości, a w prywatnym biznesie widzieli szansę na poprawę swojej sytuacji materialnej.
Mniej więcej w tym samym okresie szkoły techniczne (zawodówki, technika dzienne lub wieczorowe) zajęcia praktyczne organizowały w swoich placówkach tzw. warsztatach szkolnych lub w państwowych zakładach pracy (w tamtym okresie praktyki u prywaciarzy były rzadkością). Trochę później, bo w połowie lat 90 w wyniku przemian gospodarczych zaczęto likwidować warsztaty szkolne, a praktyki uczniowie musieli coraz częściej organizować we własnym zakresie (gdzie, tego szkoły nie obchodziło).
W teorii założenia były dobre, był plan praktyk, który powinien być zrealizowany i uczniowie mogli pracować razem z fachowcami, uczyli się i nawiązywali kontakty, a przy okazji pracowali na nowoczesnym sprzęcie, o którym państwowe szkoły mogły jedynie pomarzyć. Aby zrozumieć złożoność zagadnienia, muszę zwrócić uwagę na istniejące w tamtych latach w mniejszych miejscowościach klasy wielozawodowe.
Klasa wielozawodowa wyróżniała się tym, że w szkole przekazywana była wiedza ogólna natomiast na praktykach zawodowych wiedza branżowa. Po ukończeniu takiej szkoły w jednej klasie byli specjaliści z wielu zawodów np. stolarz, murarz, elektryk, mechanik samochodowy (przynajmniej tak być powinno). W rzeczywistości „młody przedsiębiorca”, który przyjmował uczniów na praktyki (o ile pamiętam, na każdego ucznia miał jakieś dofinansowanie) miał na głowie wiele innych spraw związanych z działaniem firmy i kształcenie uczniów nie należało do jego najważniejszych zadań.
Młody człowiek (uczeń, praktykant) często zajmował się kwestiami, które niewiele miały wspólnego z tym, co oficjalnie było wpisywane w dzienniczkach praktyk. Taki uczeń kończył szkołę z odpowiednim branżowym tytułem, ale czy jego wiedza techniczna była na odpowiednim poziomie? Podkreślam, nie twierdzę, że tak było wszędzie.
Twierdzę, że takie sytuacje miały miejsce a z rozmów, jakie na przestrzeni lat przeprowadziłem z wieloma ekspertami, wiem, że skala takich działań była duża (jestem zawodowo dość mocno związany ze szkołami średnimi i na podstawie rozmów z rodzicami i nauczycielami wiem, że niezależnie od kierunku kształcenia podobne zjawiska dotyczące praktyk zawodowych są dotąd stosowane).
Wróćmy do lat 90. Rzeczą normalną jest, że inwestor zamawiający usługi elektryka wychodził i nadal wychodzi z założenia, że skoro dany człowiek ma ważne uprawnienia kwalifikacyjne i pieczątkę firmową i robi elektrykę, to się na tym zna i jest fachowcem (w dużej mierze na pewno tak jest), ale nie można zapominać, że w praktyce jest również spora grupa osób, która kończąc szkołę, miała spore braki w wiedzy branżowej (teoretycznej i praktycznej).
Takie osoby zakładały firmę np. elektryczną i po jakimś czasie przyjmowały uczniów na praktykę (uczeń to dla wielu tania siła robocza do najgorszej pracy), ale w praktyce czego mogła nauczyć młodego człowieka osoba, która sama ma braki w wiedzy technicznej lub się przebranżowiła i „uprawnienia elektryka” zdobyła na kilkugodzinnym kursie? W taki sposób stworzone przez obowiązujący w Polsce system „koło” edukacji branżowej dotarło do obecnych czasów.
„Czego Jaś się nie nauczył, tego Jan nie będzie umiał”.
Jak wspomniałem z wykształcenia i wykonywanego zawodu jestem elektrykiem, więc popełniłbym dużą niesprawiedliwość i uraziłbym wielu rzetelnych fachowców, twierdząc, że wyżej opisany „standard” dotyczy wszystkich. Moim zdaniem opisana sytuacja dotyczy sporej grupy elektryków, a najmocniej występuje w grupie osób, które wykonują instalacje elektryczne w domkach jednorodzinnych.
Dlaczego? Konsument (jak każdy) nie lubi przepłacać i w jego opinii skoro „w gniazdku jest prąd” i jest światło i dostawca energii podłączył zasilanie, to wszystko jest dobrze. W sumie słuszne rozumowanie, bo konsument nie zna się na elektryce i skąd ma wiedzieć, jak powinna wyglądać dobrze i bezpiecznie wykonana instalacja elektryczna? Od tego zatrudnia fachowca.
Dodatkowo należy uwzględnić szarą strefę. Domki jednorodzinne do dziś są rewelacyjnym rynkiem dla elektryków, którzy po swojej podstawowej pracy idą na „fuchę”, a na dokumentach za drobną opłatą zawsze podbije się jakiś „kolega”, który firmuje instalacje.
W sumie też jest zadowolony, ponieważ szczególnie się nie napracuje, nie ma kosztów, a za podpis i przybicie pieczątki zarobi. O tych wszystkich problemach rozmawia się w branżowych kuluarach i takie działania są zmorą rzetelnie i legalnie działających elektryków.
Dlaczego? Instalacja elektryczna wykonana zgodnie z aktualnie obowiązującymi przepisami zawsze będzie sporo droższa od instalacji wykonanej w standardzie „lat 90”.
Standard lat 90., czyli jaki?
Jest to instalacja trójprzewodowa lub pięcioprzewodowa (TN-S), ale z jednym ogranicznikiem przepięć w rozdzielnicy elektrycznej, bez zachowania odstępów separacyjnych pomiędzy przewodami przed i za ogranicznikiem przepięć, bez ochrony przeciwprzepięciowej teletechniki, bez zachowania odstępów separacyjnych od instalacji odgromowej, z wyłącznikami różnicowoprądowymi typu AC (najczęściej jednym), gdzie obecnie ze względu na rodzaj odbiorników w budownictwie mieszkaniowym należy stosować „różnicówki” typu A; F, a w niektórych przypadkach B, bez kompletnego systemu wyrównania potencjałów (najczęściej wyrównanie potencjałów ograniczone do założenia szyny ekwipotencjalnej, do której podłączony jest ogranicznik przepięć).
Takie praktyki powodują, że spora część rzetelnych elektryków niechętnie podejmuje się wykonywania czy naprawiania instalacji elektrycznych w budownictwie mieszkaniowym. Taka praca będzie ich kosztować sporo wysiłku, a uwzględniając konkurencję zysk niewielki i jeszcze inwestor na takiego elektryka patrzy jak na naciągacza, bo u sąsiada instalacja elektryczna też działa a była sporo tańsza.
Oczywiście jest też grupa świadomych inwestorów, którzy wiedzą czego wymagać i mają świadomość, że dobrze wykonana instalacja elektryczna sporo kosztuje, ale tacy inwestorzy są w mniejszości.
W sumie to nie dziwi mnie próba poszukania przez Inwestora oszczędności na każdym miejscu. Przecież zdecydowana większość domów obecnie budowana jest z kredytów i Inwestor od razu ma świadomość, że wiele rzeczy można by zrobić lepiej, ale za co?
Przecież nikt nie będzie brał kolejnego kredytu. W tym miejscu należy zadać pytanie, jaki poziom wiedzy mają bankowi doradcy, którzy na potrzeby przyznania kredytu (może właściwiej jest napisać, którzy dla banku przygotowują szacunkowe wyceny prac) wyceniają poszczególne etapy budowy?
Dobrą informacją jest ta, że w budownictwie mieszkaniowym nadal można trafić na świetnego fachowca, ale najczęściej jego ceny są sporo droższe od średniej wyceny danych usług, a do tego mają oni dużo zleceń z polecenia, co powoduje, że czas oczekiwania na ich usługę jest znacznie wydłużony (często nawet o kilka miesięcy). I tu znowu wpadamy w błędne koło.
Kiedy warto pomyśleć o zatrudnieniu elektryka?
Większość osób budujących dom z kredytu o elektryku myśli w momencie, gdy stoją już ściany, a cieśle zaczynają stawiać dach. Wówczas Inwestor poszukuje elektryka, który za dwa lub trzy tygodnie wejdzie na budowę i w kilka dni wykona instalację.
Czekać na elektryka kilka miesięcy! Na to nie stać większości osób, bo pamiętajmy, że dom powstaje na kredyt i kolejne etapy muszą być budowane, aby bank udzielił kolejną transzę pożyczki. Do tego inwestor musi gdzieś mieszkać, zatem kilkumiesięczne opóźnienie budowy w większości powoduje wzrost kosztów wynajmu (podczas budowy pieniędzy przeważnie brakuje, więc oszczędności są mile widziane).
Z moich obserwacji wynika, że część osób, które chciałyby dobrego elektryka pod wpływem presji czasu i kosztów, decyduje się na „jakiś” standard, aby tylko był prąd i „korków” nie wywalało.
Skoro rzetelni elektrycy w większości omijają budownictwo jednorodzinne, to co robią? Szukają zleceń w dużych inwestycjach, przetargach, deweloperce, lokalach usługowych lub w przemyśle wspomagając służby Utrzymania Ruchu.
Zajmują się średnimi napięciami lub prefabrykacją rozdzielnic albo wyspecjalizowali się i w elitarnym gronie bogatych ludzi wykonują instalacje w standardzie Inteligentnych Budynków. Po prostu nie walczą niską ceną i zajęli się zleceniami, gdzie liczy się jakość lub powtarzalność i gdzie nie muszą „użerać się” z klientem o każdą złotówkę.
Jak „uzdrowić” branżę? Czy zmiana w branży elektrycznej jest możliwa?
Czy już nic nie można zrobić, aby przerwać to błędne koło?
Aż chciałoby się powiedzieć „jest światełko w tunelu i prawdopodobnie nie jest to pociąg”. Stosunkowo niedawno w Polsce dla osób składających wniosek o sprawdzenie kwalifikacji zawodowych w zakresie eksploatacji urządzeń, instalacji i sieci został wprowadzony wymóg posiadania branżowego wykształcenia.
Wprowadzone zmiany dają nadzieję, że najszybciej za kilkanaście lat branża elektryczna sama się oczyści, ale jak mówią sami elektrycy, wprowadzony zapis ma poważną lukę, która w praktyce powoduje, że nadal świadectwo kwalifikacyjne może otrzymać praktycznie każdy. Zwróćmy uwagę na oficjalne wymogi dla kandydata do egzaminu kwalifikacyjnego grupy G1 (grupa elektryczna).
Wniosek powinien zawierać:
- informacje dotyczące:
- wykształcenia
- posiadanych kwalifikacji wynikających z dokumentów:
- świadectwo lub dyplom potwierdzające uzyskanie tytułu zawodowego
- świadectwo potwierdzające kwalifikację w zawodzie lub dyplom potwierdzający kwalifikacje zawodowe
- certyfikat kwalifikacji zawodowej lub dyplom zawodowy
- świadectwo czeladnicze lub dyplom mistrzowski
- świadectwo ukończenia szkoły prowadzącej kształcenie w zawodzie, które obejmuje treści nauczania związane z eksploatacją urządzeń, instalacji i sieci
- zaświadczenie o przebiegu nauczania wydane przez szkołę, potwierdzające kształcenie w zawodzie, które obejmuje treści nauczania związane z eksploatacją urządzeń, instalacji i sieci
- zaświadczenie wystawione przez pracodawcę, potwierdzające doświadczenie zawodowe i staż pracy umożliwiające nabycie umiejętności związanych z wykonywaniem prac eksploatacyjnych urządzeń, instalacji i sieci
- zaświadczenie wystawione przez kierownika komórki organizacyjnej urzędu obsługującego Ministra Obrony Narodowej lub jednostki organizacyjnej podległej Ministrowi Obrony Narodowej lub przez niego nadzorowanej, potwierdzające doświadczenie zawodowe i staż pracy umożliwiające nabycie umiejętności związanych z wykonywaniem prac eksploatacyjnych urządzeń techniki wojskowej lub uzbrojenia
- przebiegu pracy zawodowej związanej z kwalifikacjami objętymi wnioskiem.
Wykaz posiadanych świadectw kwalifikacyjnych załącz do wniosku, jeśli w odpowiednim polu na wniosku zabraknie miejsca na wpis.
Źródło: https://www.biznes.gov.pl/pl/opisy-procedur/-/proc/142
W postaci zaświadczenia wydanego przez pracodawcę branża dostrzega poważną lukę, dzięki której do egzaminu nadal będzie mógł przystąpić, kto tylko będzie chciał. Czy przesadzam? Jeszcze kilka tygodni temu nie napisałbym tego tekstu. Owszem porozmawiałbym o tych zagadnieniach z kolegami, ale nie zdobyłbym się na dzielenie się z Wami swoimi przemyśleniami.
Co się zmieniło? Z uwagą zapoznałem się z wynikami przedstawionego raportu, który uświadomił mi, że skala problemu jest dużo większa, niż przypuszczałem. Cieszy mnie, że coraz większa grupa elektryków otwarcie mówi o problemach, z jakimi się borykają. Optymistyczne jest to, że mówiąc o całej branży, świadomość własnych błędów jest pierwszym krokiem do poprawy sytuacji.
Czy sami elektrycy są problemem?
W życiu nic nie jest czarno-białe, jest wiele barw i wiele odcieni. Tak samo w naszej branży ludzie są tylko jednym z elementów, które mają wpływ na obecną sytuację. Kolejnym bardzo dużym o ile nie największym wyzwaniem naszej branży są przepisy polskiego prawa. Na ten temat można by napisać obszerną, wielotomową książkę, a nie krótką wypowiedź. W skrócie przepisy dotyczące elektryków i teletechników nie są precyzyjne.
W wielu dziedzinach brak jest aktów wykonawczych, więc każdy robi, jak uważa za słuszne. Dodatkowo nie ma jednego miejsca, w którym elektryk mógłby sprawdzić wszystkie aktualnie obowiązujące i dotyczące go przepisy i normy. Elektryk, który chciałby być na bieżąco, musi śledzić: Prawo Budowlane i powiązane z nim rozporządzenia, prawo „resortowe”, Ustawę o ochronie zabytków, materiały publikowane w Dzienniku Ustaw i Monitorze Polskim, prawo „lokalne” i zapisy jednostek organizacyjnych. Podałem tu wszystkie znane mi miejsca, gdzie mogą być różne zapisy, które w wielu sytuacjach mogą mieć wpływ na wykonywane w elektrotechnice prace. Realnie, elektryk pracujący w zawodzie nie jest w stanie na bieżąco śledzić wszystkich pojawiających się zmian prawnych, a to jeszcze nie koniec.
Wykonując swoją pracę poza wytycznymi prawa, należy również postępować zgodnie z zasadami wiedzy technicznej, stosując się do szeroko pojętych dobrych praktyk branżowych, więc nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o konieczności znajomości Polskich Norm dotyczących naszej branży. Aby rozwiać wątpliwości, omówmy dwa zagadnienia:
Co to jest Polska Norma i czy Polskie Normy są obowiązkowe?
Aby uciąć niepotrzebne dyskusje, przytoczę oficjalne zapisy Polskiego Komitetu Normalizacyjnego:
Norma to dokument przyjęty na zasadzie konsensu i zatwierdzony przez upoważnioną jednostkę organizacyjną, ustalający zasady, wytyczne lub charakterystyki odnoszące się do różnych rodzajów działalności, lub ich wyników i zmierzający do uzyskania optymalnego stopnia uporządkowania w określonym zakresie.
Źródło: https://www.pkn.pl/polskie-normy/informacje-o-pn/co-jest-pn
Stanowisko PKN w kwestii dobrowolności stosowania Norm:
Na posiedzeniu 28 października 2010 roku Rada Normalizacyjna PKN przyjęła wniosek, aby kierownictwo PKN zajęło oficjalne stanowisko w kwestii dobrowolności stosowania norm, zwłaszcza w odniesieniu do zapisu ust. 4 artykułu 5 ustawy z dnia 12 września 2002 roku o normalizacji. Do zajęcia stanowiska jest konieczne odniesienie się do trzech ustępów tego artykułu:
„2. Polska Norma może być wprowadzeniem Normy Europejskiej lub Międzynarodowej. Wprowadzenie to może nastąpić w języku oryginału.
3. Stosowanie Polskich Norm jest dobrowolne.
4. Polskie Normy mogą być powoływane w przepisach prawnych po ich opublikowaniu w języku polskim".
Biorąc pod uwagę zapisy tych trzech ustępów, stanowisko Polskiego Komitetu Normalizacyjnego jest następujące:
1. Stosowanie Polskich Norm (PN) jest dobrowolne.
2. Powołanie się na PN w przepisie prawnym nie zmienia jej dobrowolnego statusu, chyba że ustawodawca świadomie chce ten status zmienić, co jest możliwe przez wyraźne wskazanie tylko w postanowieniach innej ustawy.
Źródło: https://wiedza.pkn.pl/web/wiedza-normalizacyjna/stanowisko-pkn-w-sprawie-dobrowolnosci-pn
Czy, aby na pewno wszystko zostało wyjaśnione? Pomimo że stosowanie Polskich Norm jest dobrowolne (poza normami, które są przywołane w aktach prawnych) warto omówić pewną sytuację.
Co się stanie, jeśli elektryk wykonał swoją pracę, zdarzył się poważny wypadek i w trakcie wyjaśniania wykonawca:
- powoła się na obowiązujące Polskie Normy i wykaże, że praca została wykonana zgodnie z rozwiązaniami opisanymi w Normach?
- Wykonał pracę według swojego standardu (nawet lepszego niż opisany w Polskich Normach).
O komentarz poprosiłem eksperta w dziedzinie prawa obowiązującego w naszej branży:
Odnośnie do punktu pierwszego. Użycie zapisów normy, nawet niepowołanej jest wykorzystaniem udokumentowanej wiedzy technicznej zawartej w tej normie. Jest to działanie, które w myśl art. 5 Ustawy Prawo Budowlane ma na celu zapewnienie poprawności projektowania i wykonania obiektu budowlanego lub jego wyposażenia technicznego, mające na celu bezpieczeństwo konstrukcji, pożarowe, użytkowania.
Nie mniej jednak w przypadku norm niepowołanych istnieje ryzyko, że może być inne źródło wiedzy technicznej, które będzie stanowić „lepszą” wiedzę. Niestety w przypadku norm nie ma gradacji która norma lepsza, czy np. wydane przez PKN, czy SEP, czy zakładowa, w związku z tym zasady wiedzy technicznej nie zależnie od ich źródła pochodzenia mają równorzędny status.
W punkcie drugim jest podobna sytuacja. Nie ma lepszych lub gorszych norm, czy zasad wiedzy technicznej. Na tym polega przypadek norm powołanych lub nie. W art. 5 Ustawy o Normalizacji mamy, że stosowanie Polskich Norm jest dobrowolne — jest to celowy zapis, ponieważ nie wszystkie normy wydane przez PKN są „dobre” lub inaczej istotne.
Z tego względu norma jako udokumentowana zasada wiedzy technicznej może mówić jedno a norma zakładowa coś zupełnie innego. W takim przypadku przypuszczam, że jeżeli zakład ma swoją normę, to ta norma jest lepszą wiedzą niż norma wydana przez PKN nawet takiej, która jest powołana w np. Warunkach Technicznych. Skąd ten pogląd ? Bardzo trudno jest zrobić przepisy czy normę, która jest uniwersalna dla wielu tak różnych aplikacji wiedzy, która obejmowałaby specyfikę danej instalacji czy doświadczenia eksploatacyjnej (np. awarie).
W związku z tym dobrze opracowane normy zakładowe stanowiące udokumentowaną wiedzę techniczną na pewno bliżej i celniej opisują dany element. W tym przypadku skłaniałbym się do takiego osądu, że najlepsza jest taka norma, która jest bliżej związana z eksploatacją danego elementu niż norma ogólna dla całego spektrum aplikacji jakiegoś elementu.
Tomasz Karwat
Certyfikowany wykładowca SEP, wykładowca Akademii Umiejętności Inżynierskich, Rzeczoznawca Izby Rzeczoznawców SEP oraz Rzeczoznawca NOT. Biegły sądowy z zakresu Elektromobilności, BHP i pożarnictwa. Pracuje jako rzeczoznawca dla firm ubezpieczeniowych. Jest redaktorem merytorycznym w Wiedzy i Praktyce.
Wbrew pozorom, wypadki z udziałem prądu zdarzają się stosunkowo często, a przesłuchania i dochodzenie z udziałem Prokuratora nie jest rzadkością. Wracając do obowiązku stosowania Polskich Norm lub innej udokumentowanej wiedzy technicznej.
W praktyce bardzo ciężko znaleźć czynnego zawodowo elektryka wykonującego instalacje elektryczne, który przed sądem podjąłby się udowadniania, że jego „autorskie” rozwiązanie jest lepsze i zapewnia większy poziom bezpieczeństwa niż to, które jest opisane w udokumentowanej wiedzy technicznej. Aby mieć kompletny pogląd na sytuację, należy wspomnieć, że udowadnianie swojej racji często wiąże się z koniecznością przeprowadzenia bardzo drogich badań i ekspertyz, co poza finansami pochłania strasznie dużo czasu.
Elektryk zajęty jest papierologią i przedzieraniem się przez kolejnych biegłych itd., pieniądze uciekają szerokim strumieniem a co z dochodami? Gdy jest zajęty biurokracją, nie ma czasu na pracę więc i dochody znacznie spadły. Jak długo elektryk wytrzyma? Jaką ma „poduszkę” finansową? To sprawy indywidualne, ale analizując zagadnienie w kontekście bezpieczeństwa i spokoju elektryka, znowu warto zadać pytanie: Czy stosowanie Polskich Norm jest obowiązkowe?
Przyjmijmy, że jest elektryk, który chce zapoznać się z wszystkimi aktualnie obowiązującymi w naszej branży Polskimi Normami. W Polsce nie ma branżowego wykazu aktualnie obowiązujących Polskich Norm. Elektryk zdany jest na swoją pomysłowość i sam musi ustalić które normy dotyczą prac, które aktualnie wykonuje.
Co gorsza, może zdarzyć się sytuacja, że dwie teoretycznie niepowiązane między sobą Polskie Normy odnoszą się do tego samego zagadnienia, a wnioski z nich płynące mogą być odmienne. Ale nawet jeśli elektryk ogromnym nakładem pracy ustali wszystkie aktualnie obowiązujące w danej branży Polskie Normy to trafi na kolejne dość duże wyzwanie.
Aby zapoznać się z wszystkimi Polskimi Normami, należy dysponować ogromną ilością wolnego czasu i pewnym zasobem gotówki (Polskie Normy są płatne) oraz dobrą znajomością różnych języków obcych w kontekście słownictwa branżowego.
Czy wszystkie Polskie Normy są dostępne w języku polskim?
Nie. Ustawa o normalizacji dopuszcza publikowanie Polskich Norm w języku oryginału. Takie normy mają w wyszukiwarce oznaczenie wersja angielska, wersja niemiecka, wersja francuska co wskazuje, że norma nie jest przetłumaczona na język polski. Aby złożyć zamówienie, należy wybrać jedną z dostępnych wersji językowych: angielską, niemiecką lub francuską.
Źródło: https://www.pkn.pl/na-skroty/faq/czy-wszystkie-polskie-normy-sa-dostepne-w-jezyku-polskim
To wszystko powoduje, że nawet dobrzy elektrycy czują się zagubieni. Albo będą wykonywać swoją pracę i zarabiać, albo będą siedzieć i śledzić wszelkie szybko zachodzące zmiany w naszej branży. Na koniec dnia rachunki trzeba płacić, więc nikogo nie dziwi, że wykonywanie pracy ma wyższy priorytet, a instalacja (często z braku rzetelnej aktualnej wiedzy technicznej) jest wykonana według standardów, którym bliżej do „lat 90” niż obecnych wymogów.
Powstaje instalacja elektryczna, która jest nowa i już przestarzała niezgodna z aktualnie obowiązującymi standardami i przepisami. Ale skoro w gniazdkach jest „prąd” i świeci światło, to kto z użytkowników się połapie, że coś jest nie tak?
Dlaczego tak ważne jest, aby instalacja elektryczna spełniała najnowsze standardy? Osobą, która najbardziej jest tym zainteresowana, jest sam inwestor. Dlaczego? Producenci (głównie urządzeń elektronicznych) dostosowują się do rynkowych oczekiwań niskiej ceny i „odchudzają” swoje urządzenia z wszelkich zbędnych elementów np. różnych zabezpieczeń.
Trudno nie zgodzić się z ich logiką, bo skoro dane zabezpieczenie jest w instalacji elektrycznej, albo instalacja elektryczna ma być tak wykonana, żeby do zasilanego urządzenia dochodziło zasilanie o ściśle określonych parametrach to po co podnosić cenę urządzenia o elementy, które w teorii są już w instalacji elektrycznej? Lepiej i taniej jest napisać, że urządzenie należy podłączyć do instalacji elektrycznej spełniającej określone Polskie Normy.
Producenci w większości zatrudniają odpowiednich ludzi, którzy na bieżąco śledzą albo nawet uczestniczą w tworzeniu nowych norm, dzięki czemu wiedzą, które przepisy dotyczą ich urządzeń. A elektryk? Elektryk jest zdany sam na siebie.
Co można zrobić, aby elektryk był na bieżąco z aktualnymi wymogami prawa?
Jest jedno wyjście. Elektryk może zatrudnić prawnika specjalizującego się w danej branży, który będzie wiedział jakie prace wykonuje elektryk i z odpowiednim wyprzedzeniem będzie informował o zachodzących zmianach.
Dodatkowo elektryk każdą swoją pracę musi wykonywać na podstawie rzetelnego projektu (to temat na inną wypowiedź) lub musi zatrudnić projektanta, który będzie wykonywał rzetelne projekty. Teoretycznie tak powinno być, ale w praktyce projektant szczególnie w budownictwie mieszkaniowym to „zbędny” koszt i teoretycznie projekty są, ale realnie niewiele mają wspólnego z wykonaną instalację elektryczną a czy bez dobrego i kompleksowego projektu elektryk jest w stanie wykonać skuteczną ochronę przeciwprzepięciową? Szczerze w to wątpię.
Zostawmy projektanta na inną okazję i wróćmy do aspektów prawnych. Zatrudnienie branżowego prawnika (może lepiej napisać branżowego eksperta) jest do zrobienia, ale taki człowiek nie zgodzi się pracować za najniższą krajową, jednocześnie taki ekspert fizycznie nie wykonuje instalacji, więc z punktu widzenia firmy elektrycznej jest kosztem.
Kosztem, który co prawda zapewnia bezpieczeństwo, ale wpływa na to, że elektryk musi podnieść swoją stawkę. Przecież musi zarobić na siebie, podatki i eksperta. Cóż, ustaliliśmy już, że sektor budownictwa mieszkaniowego w większości kieruje się zasadą CCC (Cena Czyni Cuda), więc taki elektryk lub kilkuosobowa firma (korzystająca z eksperta i robiąca według najnowszych standardów) raczej nie może liczyć na dużą liczbę zleceń.
Przygotowując się do napisania tej wypowiedzi, przejrzałem godzinowe stawki branżowych ekspertów. Okazuje się, że spośród 58% elektryków, którzy byliby skłonni skorzystać z płatnego doradztwa technicznego, tylko 23% deklaruje chęć zapłacenia stawek, które odpowiadają stawkom, jakich oczekują eksperci. Pokazuje to, jak niewielu elektryków realnie, jest skłonnych skorzystać z pomocy ekspertów. Deklaracje to jedno, a realnie skłonnych do zapłacenia byłoby jeszcze mniej.
Błędne koło. Trochę lepszą sytuację mają duże firmy, ponieważ na koszt eksperta pracuje wielu elektryków i w skali miesięcznej działalności firmy koszt ten może być relatywnie niewielki.
Jeśli nie chcę minąć się z prawdą, muszę wspomnieć o tym, że w branży elektrotechnicznej obowiązujące prawo nie nadąża za pojawiającą się technologią. Wielokrotnie dochodzi do sytuacji, w której klient chce mieć zamontowane jakieś nowoczesne rozwiązanie, które daje mu wymierne korzyści lub podnosi bezpieczeństwo, ale na próżno szukać obowiązujących aktów prawnych odnoszących się do tego zagadnienia.
Ale nawet jeśli przyjmiemy, że obowiązujące w naszej branży prawo jest dobre i kompletne, to dochodzimy do kolejnego zagadnienia, które w tej całej układance jest bardzo ważne.
Kto kontroluje elektryka? Odpowiedzialność elektryka
Na dużych budowach, w zakładach przemysłowych itp. inwestycjach zazwyczaj jest wielostopniowy nadzór techniczny nad całą inwestycją w tym nad pracą elektryka, ale sytuacja diametralnie się zmienia, gdy zaczynamy rozmawiać o budownictwie jednorodzinnym, przeróbkach i konserwacjach instalacji w spółdzielniach mieszkaniowych, małych rodzinnych firmach i różnych mniejszych lokalach usługowych.
W teorii na każdej z wymienionych inwestycji powinien być zapewniony jakiś nadzór, ale jak to w życiu teoria często mija się z praktyką.
W praktyce w sektorze budownictwa mieszkaniowego elektryk jest „panem i władcą” i póki nie wydarzy się wypadek, praktycznie nie ma nad sobą żadnej kontroli. Jak to możliwe? To proste. Inwestor, czyli osoba budująca dom zleca wykonanie pracy elektrykowi. Nie spotkałem się z sytuacją, aby jakikolwiek inwestor sprawdzał kwalifikacje elektryka.
Zazwyczaj wystarczy informacja, że elektryk zrobił instalację u sąsiada i co najwyżej bardziej dociekliwi zapytają, czy nie było z nim kłopotów i czy kable były równo ułożone. Na tym kończy się weryfikacja. Czy zatem całą winę należy zwalić na inwestora?
Moim zdaniem nie. Inwestor jest poniekąd usprawiedliwiony, ponieważ po skończeniu każdej budowy należy złożyć dokumenty (w tym schematy, wyniki pomiarów itp.) do „energetyki”, która podłącza zasilanie. Skoro „energetyka”, która w domyśle inwestora pełni rolę nadzoru nie ma zastrzeżeń i podłącza zasilanie to wszystko jest ok. Gdyby było źle, to przecież nikt nie podłączyłby zasilania.
Niestety to błędne myślenie. Dlaczego? Zastanówmy się nad podziałem odpowiedzialności. Dostawca energii odpowiada za instalację do licznika. Na liczniku kończy się jego odpowiedzialność i to, co dzieje się za licznikiem to jest już zakres odpowiedzialności elektryka, który podbił się pod dokumentacją (celowo nie piszę, który ją wykonywał).
Jak powiadają „papier wszystko przyjmie”, więc dość często zdarzają się sytuacje, w których wystawione oficjalnie dokumenty nie mają nic wspólnego z rzeczywistą instalacją elektryczną, no może poza adresem jej wykonania. Ale jest jeszcze Kierownik Budowy tylko, że jemu też nie jest łatwo.
Z jednej strony ma dużą odpowiedzialność i powinien być częstym gościem na budowie, ale tu znowu dochodzimy do pieniędzy. Czas Kierownika Budowy kosztuje, dojechać na budowę trzeba, więc policzmy. Orientacyjnie, aby budowa była naprawdę dobrze dopilnowana przyjmijmy, że Kierownik Budowy odwiedzi ją łącznie 30 razy. Każda wizyta wraz z dojazdem zajmuje mu 3 godziny wiec mamy 90 godzin pracy.
Kierownik Budowy to człowiek z dużymi kompetencjami, zatem stawka godzinowa w wysokości 150 zł raczej nie będzie przesadnie duża, co daje nam kwotę 13 500 zł. Sprawdziłem w Internecie przeciętny koszt Kierownika Budowy dla domku jednorodzinnego. W 2023 r. był w przedziale 2 000 – 4 000 zł. Gdzie pozostała różnica przynajmniej 9 500 zł?
Kto ją zapłaci? Cóż, płacimy za czas danego człowieka więc realnie „jaka płaca taka praca”. I tu znowu wrócę do finansów. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że Inwestor zatrudniając Kierownika Budowy, patrzy na koszty, to wybierze tańszego, który na budowie pojawi się tylko kilka razy.
A co z wykształceniem branżowym? Kierownik Budowy ma szerokie kompetencje, ale nie jest w stanie znać się szczegółowo na wszystkim. Jeśli jest ekspertem w konstrukcjach betonowych trudno, aby bardzo szczegółowo miał wiedzę z zakresu elektrotechniki, a przecież absurdem by było do domku jednorodzinnego zatrudniać branżowych kierowników budowy… Błędne koło, ale wróćmy do elektryka. Przy takim stanie rzeczy naturalnym wydaje się pytanie:
Jak można sprawdzić kwalifikacje elektryka?
Niestety realnie osoba nieznająca się na elektryce nie ma możliwości sprawdzenia kwalifikacji elektryka. Jak wspomniałem teoretycznie Świadectwo Kwalifikacyjne grupy G1 w zakresie eksploatacji E1 i/lub dozoru D1 powinno gwarantować odpowiedni standard wiedzy, ale to tylko teoria.
Jedynym sposobem zweryfikowania kompetencji elektryka jest własne przeprowadzenie „egzaminu” i przepytanie elektryka z teorii i praktyki, ale to może zrobić tylko osoba z dużą wiedzą z zakresu elektrotechniki, a nie człowiek, który nie zna się na tym, ale potrzebuje kogoś do wykonania lub naprawy instalacji elektrycznej. Na tym nie koniec, bo aby mieć cały obraz sytuacji musimy wspomnieć jeszcze o „fuchach”.
Szara strefa elektryków
Gdy mówimy o lekarzu, to każdy z nas od razu ma świadomość, że w dzisiejszych czasach nie ma lekarza od wszystkiego (jeszcze 200 lat temu, gdy medycyna była mniej rozwinięta tacy lekarze byli). Lekarze dzielą się na różne specjalizacje i żaden nie bierze się za leczenie, jeśli jest to poza jego obszarem specjalizacji (mimo że zapewne ogólną wiedzę z każdego obszaru mają). Ale elektryk w opinii inwestora ma się znać na wszystkim, co związane z prądem. Niestety takie twierdzenie jest obecnie poważnym błędem.
Jeszcze w latach 60 - 70 rzeczywiście elektrotechnika była na tyle mało rozwinięta, a poziom egzaminów kwalifikacyjnych na tyle wysoki, że można było założyć, iż elektryk zna się na wszystkim, co związane z prądem. W tym okresie elektrycy byli świadomi zagrożeń i ci, którzy wyspecjalizowali się w niskim napięciu, nie brali się za średnie lub wysokie napięcia, a elektrycy ze średnich lub wysokich napięć „nie pochylali się” nad pracami na niskim napięciu. W branży był porządek, ale trzeba wspomnieć, że „partactwo” istniało zawsze, było jednak na tyle rzadkie, że można ten temat pominąć w tym opracowaniu.
Obecnie elektrotechnika rozwinęła się tak mocno, że możemy ją porównać ze specjalizacjami lekarskimi, a dobrzy elektrycy, mimo że mają wiedzę ogólną, nie wykonują wszystkiego, tylko trzymają się swoich specjalizacji, co oznacza, że gromadzą narzędzia, mierniki i wiedzę w stosunkowo wąskiej dziedzinie. Ciekawostką obecnych czasów jest to, że rozwijający się Internet w ostatnich latach „wykształcił” jeszcze jedną grupę fachowców.
Znają się na wszystkim (ogólnie są to ludzie od każdej roboty niezależnie od branży). Swoją wiedzę najczęściej od zera pozyskali z YouTube, Google i z tego, co się orientuję, ci fachowcy są również uniwersalnymi lekarzami, którzy znają się na wszystkich chorobach. Robią szybko i „tanio”.
„Polak jest za biedny, aby kupować tanio”.
Często budując dom lub gruntownie remontując mieszkanie, inwestor potrzebuje elektryka (który zna się na wszystkim) „na już”, ma być dobrze, szybko i tanio więc naturalnie ludzie mają zaufanie do pracowników „energetyki”.
Przecież, jak ktoś pracuje w „elektrowni”, to się na elektryce zna i zrobi dobrze. Nie podważam wiedzy osób pracujących u dostawców energii elektrycznej, mam dla nich duży szacunek, ale należy mieć na uwadze, że osoby te w codziennej zawodowej pracy wykonują całkiem inne prace, uczestniczą w szkoleniach, które obejmują ich zawodowy zakres obowiązków, a nie instalacje w domkach jednorodzinnych.
Niestety w świadomości większości społeczeństwa panuje mylne przekonanie, że skoro ktoś zna się na „dużych prądach”, to te małe tym bardziej wie jak zrobić.
W teorii nie powinno być tematu, ponieważ w zdecydowanej większości pracownicy „zakładów energetycznych” w swoich umowach o pracę mają oficjalny zakaz pracowania w innych firmach instalatorskich lub zakładania własnych firm instalatorskich, ale czy Polakowi można czegoś zabronić?
Na rynku powszechne jest, że pracownicy „zakładów energetycznych” po godzinach robią fuchy, ale na oficjalnych dokumentach składanych do „energetyki” podbijają się ich koledzy, którzy mają prywatne firmy. Cóż lokalnie rynek jest „hermetyczny”, wszyscy się znają i nikt nie chce mieć wrogów w „zakładzie energetycznym”.
Ponieważ inwestor liczy się z kosztami, instalacja elektryczna wykonana w ramach „fuchy” zawsze będzie tańsza od tej, którą wykonują elektrycy płacący podatki w ramach prowadzonej przez siebie działalności gospodarczej, więc wybór wykonawcy jest prawie oczywisty.
Skoro zarówno z opublikowanego raportu Bezpieczna elektryczność, jak i z powyższych subiektywnych rozważań wynika niezbyt optymistyczny obraz polskiego rynku elektrotechnicznego, w tym niskich kompetencji niektórych elektryków, to czy sytuacja jest beznadziejna, a elektryk - bezkarny?
Co grozi elektrykowi? Odpowiedzialność elektryka
Zanim zaczniemy się zastanawiać, co grozi elektrykowi, trzeba ustalić, za co go ścigamy? Co się stało i kto będzie „ścigał” elektryka? Jeśli swoich roszczeń dochodzi przeciętny inwestor i są to drobne sprawy np. źle działająca instalacja lub drobne awarie to zapewne sprawa nie trafi do sądu, tylko skończy się na telefonach, pismach, rozmowach ogólnie na wzajemnym straszeniu się.
Ale jeśli instalacja elektryczna stała się przyczyną ciężkiego kalectwa, śmierci człowieka, albo są znaczne straty materialne, to do wyjaśniania włączają się różne instytucje np. prokuratura, biegli sądowi, rzeczoznawcy, ubezpieczyciele i w takiej sytuacji dla elektryka, który robił fuchę, kłopoty z Urzędem Skarbowym są z gatunku tych mniejszych, bo każdy szuka „kozła ofiarnego” i nikt się nie podłoży, raczej woli się przyznać do fałszowania dokumentacji np. podpisywania się na dokumentach dotyczących prac, których nie wykonał czy jak tam zakwalifikują takie zachowanie organy kontrolne.
Jeśli elektryk wykonywał „fuchę” i wziął za to pieniądze bez wystawiania rachunków i odprowadzenia odpowiednich podatków to Urząd Skarbowy może wyciągać konsekwencje zarówno od wykonawcy (pracuje na czarno), jak i inwestora (zatrudnia na czarno).
W „bonusie” odpowiedzialność poniesie ten, który podpisał się na dokumentach, ale w obliczu dochodzeń prokuratury nie będzie krył „kolegi” i raczej woli ponieść konsekwencje wobec Urzędu Skarbowego niż tłumaczyć się z wykonanej pracy, która przyczyniła się do śmierci człowieka.
Przy okazji zastanawiam się, jak do tematu wypłaty dużych odszkodowań przy pracach wykonanych na czarno podchodzą ubezpieczyciele? Co prawda nie śledzę na bieżąco zmian w OWU ubezpieczycieli, ale gdy jakiś czas temu analizowałem Ogólne Warunki ubezpieczeń PZU, znalazłem tam zapis:
POSTĘPOWANIE W RAZIE WYPADKU UBEZPIECZENIOWEGO – czyli co należy zrobić, gdy zdarzy się szkoda
§ 16
2) zabezpieczyć możność dochodzenia roszczeń odszkodowawczych wobec osób odpowiedzialnych za szkodę oraz udzielić PZU pomocy, dostarczając posiadane informacje oraz dokumenty niezbędne do skutecznego dochodzenia roszczeń regresowych;
W związku z tym ubezpieczyciel może wypłacić Inwestorowi odszkodowanie, ale Inwestor musi pomóc i dostarczyć ubezpieczalni dokumenty i informacje, które pozwolą, aby ubezpieczyciel mógł skutecznie odzyskać wypłacone Inwestorowi pieniądze od wykonawcy. Czy w takim wypadku Inwestor będzie krył wykonawcę, czy dostarczy ubezpieczycielowi maksymalnie dużo informacji, aby tylko dostać odszkodowanie?
Ale jeśli inwestor korzystał z usług osoby działającej w „szarej strefie” i teraz próbuje dochodzić swoich roszczeń na gruncie oficjalnym np. w sądzie, musi liczyć się z tym, że poniesie konsekwencje za nielegalne zatrudnianie osób „na czarno”. Wykonawca też nie uniknie odpowiedzialności przed skarbówką.
Wykonawcy o tym wiedzą i dlatego przy niewielkich „nieporozumieniach” z inwestorem straszenie elektryka wykonującego „fuchy” sądem nie jest dobrym pomysłem. Niezależnie od sposobu zatrudnienia wykonawcy przez Inwestora w razie nieporozumień będzie konieczność udowodnienia, co elektryk miał wykonać, a co faktycznie wykonał?
Zagadnienie tylko pozornie wydaje się proste, ponieważ jeśli coś nie jest dokładnie określone, to podlega indywidualnym interpretacjom i wyobrażeniom. Aby lepiej to zrozumieć, najłatwiej posłużyć się analogią do samochodu.
Chcę kupić samochód. Ma być dobry, szybki, wygodny i niedrogi. Przy tak zadanym pytaniu praktycznie każdy samochód, jaki zaproponujecie, według Was spełni oczekiwania, ale czy będą to moje oczekiwania? Będzie zdecydowanie lepiej, gdy bardziej sformułuję swoje oczekiwania np.: ma być dobry, szybki, wygodny i do kwoty 60 000 zł.
Podobnie jest z szeroko pojętą elektrotechniką. Aby zapobiegać niedomówieniom i różnym interpretacjom należy spisać umowę pomiędzy Inwestorem a wykonawcą. Wiem, umowy ustne też są wiążące, ale wówczas dużo trudniej jest udowodnić, na co umówiły się obie strony, więc zdecydowanie lepiej zabezpieczy obie strony umowa sporządzona w formie pisemnej wraz z dołączonym do niej schematem instalacji elektrycznej i teletechnicznej. Jak mówią zaprzyjaźnieni prawnicy:
„Umowy nie są na czasy dobre, lecz na złe”.
Czyli umowa nie jest potrzebna, gdy obie strony się dobrze dogadują, ale jest bardzo pomocna, gdy coś między stronami się nie układa i zaczynają się wzajemne pretensje. Niestety w praktyce pisemne umowy są wśród inwestorów indywidualnych rzadkością a szkoda, gdyż najczęściej pozwalają skutecznie odfiltrować nierzetelnych wykonawców, którzy boją się zostawiać trwały ślad po swoich działaniach.
W przypadku wymogu podpisania umowy nierzetelni wykonawcy (niezależnie od branży) najczęściej rezygnują ze zlecenia. Ale umowa jest korzystna również dla elektryka, bo zabezpiecza wykonawcę przed nieuczciwym inwestorem, który w trakcie prac zwiększa ich zakres i/lub po wykonaniu prac nie chce za nie zapłacić.
W tym miejscu wspomnę o często popełnianym błędzie, jakim jest spisanie umowy, a następnie ustalanie wszystkie zmian tylko ustnie. Jeśli w umowie jest zapisane, że zmiany mają być zgłaszane w formie pisemnej, to znaczy, że tak ma być i nikogo nie obchodzi, że ktoś coś powiedział. Obie strony podpisując umowę, uzgodniły, że wiążące są tylko ustalenia pisemne i tyle. Inwestor lub wykonawca powiedział i jeśli nie poparł tego na piśmie, to znaczy, iż to nie jest obowiązujące.
Niestety znam przypadki, w których nawet dobrze spisana umowa przez obie strony nie była należycie respektowana (przecież tak dobrze nam się dogaduje…) a na koniec była wzajemna nienawiść i kłopoty z rozliczeniem. Umowa to kolejny temat rzeka, którego nie będę rozwijał w tej wypowiedzi, a zainteresowane osoby odeślę do trzech artykułów napisanych przez kancelarię prawną:
- Zawód elektryka i odpowiedzialność za wykonanie instalacji elektrycznej – co mówią przepisy?
- Nieprawidłowy montaż paneli fotowoltaicznych i jego praktyczne konsekwencje – gwarancja, rękojmia, likwidacja szkód
- Umowa na wykonanie usług remontowych i budowlanych. Co powinna zawierać?
Na koniec puszczając wodze fantazji i wchodząc w nierealny świat marzeń można powiedzieć:
Elektryk a zawód programisty: Szkoda, że elektryka nie jest taka jak informatyka
Jako elektryk zazdroszczę branży IT, bo tam wiele rzeczy jest prostszych. Wprowadzane są nowe standardy i nikt nie ma nic do gadania, po prostu musisz robić tak, jak jest ustalone albo nic nie zadziała. Urządzenia produkowane w nowszej technologii często mają inne złącza lub programy są pisane w innym standardzie, co powoduje, że nawet po fizycznym podłączeniu dana rzecz lub dany program nie będzie poprawnie działał, o ile elementy nie są ze sobą w pełni kompatybilne.
Takie podejście zmusza zarówno użytkowników, programistów, jak i producentów sprzętu do ustalania i rozwijania pewnych standardów, co daje użytkownikom nowe możliwości, zapewnia wysokie standardy i w dużym stopniu napędza gospodarkę. W elektryce jest inaczej. Jakiś czas temu obowiązującym w Polsce standardem było napięcie 220 V AC, zmienione później na 230 V AC, ale zmiana ta dla użytkownika była praktycznie niezauważalna.
Użytkownik nadal ma to samo gniazdko, włącza do niego ten sam sprzęt i wszystko działa. Z punktu widzenia przeciętnego użytkownika instalacji elektrycznej czas stanął w miejscu.
Niezależnie, czy mówimy o czasach obecnych, czy o latach 70 standard gniazdek nie uległ zmianie. Jeśli urządzenie wyprodukowane w latach 70, czyli 50 lat temu, podłączymy do nowoczesnej instalacji elektrycznej, będzie ono działać.
Również w drugą stronę, jeśli nowoczesny sprzęt elektroniczny podłączymy do 50-letniej instalacji elektrycznej, których w Polsce jest dość dużo, również będzie on działał (co najwyżej szybciej się uszkodzi, ale inwestor nie będzie świadomy powodu usterki a dla producenta to dobrze, bo inwestor kupi nowy sprzęt).
W związku z tym, czy konsument ma motywację, aby remontować lub decydować się na wykonanie dużo droższej, ale spełniającej obecne standardy instalacji elektrycznej? Czasami zastanawiając się nad naszą „starą i skostniałą” elektryką dochodzę do wniosku, że powinniśmy brać przykład z nowoczesnych stosunkowo młodych dziedzin technologii.
Zobaczmy, co wprowadzili producenci telefonów komórkowych (ich rzeczywiste intencje zostawiam na inne rozważanie). Telefony komórkowe, ładowarki i przewody zasilające wielu producentów mają w sobie wbudowaną miniaturową elektronikę.
Tempo ładowania zależy od tego, czy zostanie użyty oryginalny zestaw. Jeśli zastosujemy przewód zasilający lub ładowarkę innego producenta, telefon będzie się ładował, ale czas ładowania ulegnie znacznemu wydłużeniu. Dlaczego? Producenci twierdzą, że takie ograniczenia są wprowadzane ze względu na bezpieczeństwo sprzętu i użytkownika (ponoć aspekty gospodarcze i chęć zysku ze sprzedaży oryginalnych części jest tylko miejską legendą). A gdyby tak w branży elektrotechnicznej w trosce o bezpieczeństwo użytkowników i sprzętu również wprowadzić podobne rozwiązanie? W jaki sposób? Przecież to proste.
Obecnie w celu ograniczenia kosztów produkcji producenci nowoczesnych urządzeń elektronicznych stosowanych w elektrotechnice wytwarzają swoje wyroby tak, aby działały niezawodnie pod warunkiem podłączenia ich do instalacji elektrycznej spełniającej określone parametry elektryczne określone w Polskich Normach np.: PN-EN 50160 parametry napięcia zasilającego w publicznych sieciach elektroenergetycznych, (czy zatem dla elektryka stosowanie Polskich Norm jest obowiązkowe?).
Poniższy zapis zaczerpnąłem z instrukcji obsługi nowoczesnego standardowego urządzenia przeznaczonego do używania w warunkach domowych zasilanego napięciem 230 V.
I kto z konsumentów albo elektryków wie jakie wymogi są podane w tej normie? Kto potrafi tak od razu z głowy wyjaśnić? W praktyce znajdziemy niewielu wykonawców wykonujących instalacje w budownictwie mieszkaniowym, którzy choćby raz przeczytali wspomnianą Polską Normę, ale z ciekawości na stronach Polskiego Komitetu Normalizacyjnego poszukałem tej normy i ilu znajdzie się chętnych do wydania 216,72 zł brutto, by kupić normę w języku angielskim?
Ilu polskich elektryków zna na tyle dobrze język angielski, aby zrozumieć angielskie słownictwo techniczne? Racja można skorzystać z elektronicznej czytelni i za 25,90 zł mieć 30-minutowy wgląd w tę normę, ale nadal w języku angielskim.
PN-EN 50160:2023-10 - wersja angielska
W praktyce większość instalatorów nie będzie się przejmowała zapisem w instrukcji dotyczącym spełnienia przez instalację określonych wymogów, tylko podłączy zasilanie i w 99,9% przypadków urządzenia będzie działać.
A co się stanie później to już inna sprawa. Przecież po tygodniu nikt nie będzie narzekał na złe standardy zasilania (bo skąd użytkownik ma wiedzieć jakie standardy obowiązują, a jakie ma w swojej instalacji)? Jeśli sprzęt się uszkodzi z winy instalacji, która nie spełnia wymogów, to Inwestor będzie narzekał na kiepską jakość obecnych elektronicznych urządzeń (nie twierdzę, że obecna elektronika jest idealna – na ten temat też można wiele napisać, o tym, co w branży się mówi). Ale wracając do fantazjowania 😉
Aby w instalacji elektrycznej skutecznie zapewnić odpowiednią jakość napięcia, należy zastosować między innymi odpowiednio dobrane ograniczniki przepięć, które są od wielu lat obowiązkowo wymagane w nowo powstających, lub przebudowywanych instalacjach elektrycznych.
Przecież producenci w imię „wyższego dobra” mogą ustalić nowy standard i w ograniczniku przepięć oraz w podłączanym do gniazdka urządzeniu może być zamontowana odpowiednia elektronika, która wykryje, czy w instalacji jest zamontowany prawidłowy ogranicznik. Jeśli nie, to w ramach dbania o użytkownika elektronika do czasu podłączenia do prawidłowo zabezpieczonej instalacji nie zezwoli na uruchomienie urządzenia.
Technologicznie jest to wykonalne, ale praktycznie bardzo trudne do wprowadzenia. Dlaczego? Ponieważ zagadnienie musiałoby być realizowane globalnie, przynajmniej na terenie UE co oznacza, że cała UE musiałaby mieć ten sam standard zabezpieczeń. Takie działanie na pewno zmusiłoby wszystkich użytkowników do częstego dostosowywania instalacji elektrycznych do aktualnych standardów i napędziłoby gospodarkę…
Tylko, czy taki globalny przymus jest realnie konieczny? Czy nie można w Polsce wdrożyć istniejące dobre przykłady z europejskich krajów, w których prawo jest proste i zrozumiałe dla przeciętnego obywatela?
Czy nie można zadbać o rzetelną edukację i budowanie świadomości technicznej użytkowników na poziomie szkoły, pracy? Gdzie jest widoczna dbałość o wysokie standardy edukacji technicznej. Standardów, w których skutecznie działają organy kontroli, a w razie wykrycia nieprawidłowości, system prawny skutecznie eliminuje z rynku nieuczciwych wykonawców.
Im dłużej zastanawiam się nad zagadnieniem, tym mocniej utwierdzam się w przekonaniu, że winny jest system. System, który pozwala, aby w praktyce polskie organy kontroli były bezradne, a użytkownik był zdany na swoją wiedzę i szczęście, że trafi na odpowiedniego fachowca.
Komentarze (0)